- A może rozkażesz mi, wizerunku księżyca, teraz zbadać wąwozy? - cicho spytał oficer. - Proszę cię, rozkazuj mi, bo gdziekolwiek jestem, serce moje goni za tobą, aby odgadnąć twoją wolę i spełnić ją.
- Wiem, że jesteś czujny -
odparł Ramzes. - Już idź i uważaj na wszystko.
-
Ojcze święty - zwrócił się Eunana do ministra - polecam waszej
dostojności moje najpo- korniejsze służby.
Ledwie Eunana odjechał, gdy na
końcu maszerującej kolumny zrobił się jeszcze większy tumult. Szukano lektyki
następcy tronu, ale - nie było jej. Natomiast ukazał się, rozbijając greckich
żołnierzy, młody człowiek dziwnej powierzchowności. Miał na sobie muślinową
koszulkę, bogato haftowany fartuszek i złotą szarfę przez ramię. Nade wszystko
jednak od- znaczała się jego ogromna peruka, składająca się z mnóstwa
warkoczyków, i sztuczna bródka, podobna do kociego ogona.
Był to Tutmozis, pierwszy
elegant w Memfis, który nawet podczas marszu stroił się i ob- lewał perfumami.
-
Witaj, Ramzesie! - wołał elegant, gwałtownie rozpychając oficerów -
Wyobraź sobie, że gdzieś podziała się twoja lektyka; musisz więc usiąść do
mojej, która wprawdzie nie jest god- ną ciebie, ale nie najgorszą.
-
Rozgniewałeś mnie - odparł książę. - Śpisz zamiast pilnować wojska.
Zdumiony elegant zatrzymał się.
-
Ja śpię?... - zawołał. - Bodaj język usechł temu, kto mówi podobne
kłamstwa. Ja, wie- dząc, że przyjedziesz, od godziny ubieram się, przygotowuję
ci kąpiel i perfumy...
- A tymczasem oddział posuwa
się bez komendy.
- Więc ja mam być komendantem
oddziału, w którym znajduje się jego dostojność minister wojny i taki wódz jak Patrokles?
Następca tronu
umilkł, a tymczasem Tutmozis zbliżywszy się do niego szeptał:
-
Jak ty wyglądasz, synu faraona?... Nie masz peruki, włosy i odzienie
pełne kurzu, skóra czarna i popękana jak ziemia w lecie?... Najczcigodniejsza
królowa-matka wygnałaby mnie ze dworu zobaczywszy twoją nędzę...
- Jestem tylko zmęczony.
- Więc siadaj do lektyki. Są
tam świeże wieńce róż, pieczone ptaszki i dzban wina z Cypru.
Ukryłem też -
dodał jeszcze ciszej - Senurę w obozie...
- Jest?... - spytał książę.
Błyszczące przed chwilą oczy zamgliły mu się.
-
Niech wojsko idzie naprzód - mówił Tutmozis - a my tu zaczekajmy na
nią... Ramzes jakby ocknął się.
-
Dajże mi spokój, pokuso!... Przecież za dwie godziny bitwa...
-
Co to za bitwa!..
-
A przynajmniej rozstrzygnięcie losów mego dowództwa.
- Żartuj z tego - uśmiechnął
się elegant. - Przysiągłbym, że już wczoraj minister wojny po- słał raport do
jego świątobliwości z prośbą, ażebyś dostał korpus Menfi.
-
Wszystko jedno. Dziś nie potrafiłbym myśleć o czym innym aniżeli o armii.
-
Okropny jest w tobie ten pociąg do wojny, na której człowiek nie myje
się przez całe miesiące, ażeby pewnego dnia zginąć... Brr!... Gdybyś jednak
zobaczył Senurę... tylko spoj- rzyj na nią...
- Właśnie dlatego nie spojrzę
- odparł Ramzes stanowczo.
W chwili gdy spoza greckich
szeregów ośmiu ludzi wyniosło ogromną lektykę Tutmozisa dla następcy tronu, od
straży przedniej przyleciał jeździec. Zsunął się z konia i biegł tak pręd- ko,
aż dzwoniły mu na piersiach wizerunki bogów lub tabliczki z ich imionami. Był
to rozgo- rączkowany Eunana.
Wszyscy
zwrócili się do niego, co zdawało się robić mu przyjemność.
- Erpatre, najwyższe usta! -
zawołał Eunana schylając się przed Ramzesem. - Kiedy, zgod- nie z twoim boskim
rozkazem, jechałem na czele oddziału pilnie bacząc na wszystko, spo- strzegłem
na szosie dwa piękne skarabeusze.
Każdy ze świętych żuków toczył przed sobą glinianą kulkę w poprzek drogi, ku piaskom...
- Więc cóż? - przerwał następca.
- Rozumie się - ciągnął Eunana
spoglądając w stronę ministra - że jak nakazuje pobożność, ja i moi ludzie,
złożywszy hołd złotym wizerunkom słońca, zatrzymaliśmy pochód. Jest to tak
ważna wróżba, że bez rozkazu nikt z nas nie ośmieliłby się iść naprzód.
- Widzę, że jesteś prawdziwie
pobożnym Egipcjaninem, choć rysy masz chetyckie - odpo- wiedział dostojny
Herhor. A zwróciwszy się do kilku bliżej stojących dygnitarzy dodał:
-
Nie pójdziemy dalej gościńcem, bo moglibyśmy podeptać święte żuki.
Pentuerze, czy tym wąwozem, na prawo, można okolić szosę?
-
Tak jest - odparł pisarz ministra. - Wąwóz ten ma milę długości i
wychodzi znowu na szosę, prawie naprzeciw Pi-Bailos.
- Ogromna strata czasu -
wtrącił gniewnie następca.
- Przysiągłbym, że to nie
skarabeusze, ale duchy moich fenickich lichwiarzy - odezwał się elegant Tutmozis.
-
Nie mogąc z powodu śmierci odebrać pieniędzy, zmuszają mnie, abym za
karę szedł przez pustynię!..
Świta książęca
z niepokojem oczekiwała decyzji, więc Ramzes odezwał się do Herhora:
- Cóż o tym myślisz, ojcze święty?
- Spojrzyj na oficerów -
odparł kapłan - a zrozumiesz, że musimy iść
wąwozem. Teraz wysunął się dowódca Greków, generał Patrokles, i rzekł do następcy:
-
Jeżeli książę pozwolisz, mój pułk pójdzie dalej szosą. Nasi żołnierze
nie boją się skara- beuszów.
-
Wasi żołnierze nie boją się nawet grobów królewskich - odpowiedział
minister. - Nie musi tam być jednak bezpiecznie, skoro żaden nie wrócił.
Zmieszany Grek
usunął się do świty.
-
Przyznaj, ojcze święty - szepnął z najwyższym gniewem następca - że
taka przeszkoda nawet osła nie zatrzymałaby w
podróży.
-
Bo też osioł nigdy nie będzie faraonem - spokojnie odparł minister.- W
takim razie ty, ministrze, przeprowadzisz oddział przez wąwóz! - zawołał
Ramzes. - Ja nie znam się na ka- płańskiej taktyce, zresztą muszę odpocząć.
Chodź ze mną kuzynie - rzekł do Tutmozisa i skie- rował się w stronę łysych pagórków.
ROZDZIAŁ DRUGI
Jego dostojność Herhor
natychmiast polecił swemu adiutantowi, który nosił topór, objąć dowództwo
straży przedniej w miejsce Eunany. Potem wysłał rozkaz, ażeby machiny wojen- ne
do rzucania wielkich kamieni zjechały z szosy ku wąwozowi, a żołnierze greccy
aby uła- twiali im przejście w miejscach trudnych. Wszystkie zaś wozy i lektyki
oficerów świty miały ruszyć na końcu. Kiedy Herhor wydawał rozkazy, adiutant
noszący wachlarz zbliżywszy się do pisarza Pentuera szepnął:
- Chyba już nigdy nie będzie
można jeździć tą szosą...
-
Dlaczego? - odparł kapłan. - Ale skoro dwa święte żuki przeszły nam
drogę, nie wypada iść nią dalej. Mogłoby się zdarzyć nieszczęście.
-
Już i tak jest nieszczęście. Albo nie uważałeś, że książę Ramzes
rozgniewał się na mini- stra, a nasz pan nie należy do tych, którzy zapominają...
-
Nie książę na naszego pana, ale nasz pan na księcia obraził się i zgromił go - odrzekł Pentuer. - I
dobrze zrobił. Bo młodemu księciu już dziś wydaje się, że będzie drugim Mene-
sem...
-
Chyba Ramzesem Wielkim?... - wtrącił
adiutant.
- Ramzes Wielki słuchał bogów,
za co we wszystkich świątyniach ma chlubne napisy. Ale Menes, pierwszy faraon
Egiptu, był burzycielem porządku i tylko ojcowskiej łagodności ka- płanów
zawdzięcza, że jego imię jest wspominane... Chociaż nie dałbym jednego utena
mie- dzi, że mumia Menesa nie istnieje.
- Mój Pentuerze - mówił
adiutant - jesteś mędrcem, więc rozumiesz, że nam wszystko jed- no, czy mamy
dziesięciu panów, czy jedenastu...
- Ale ludowi nie wszystko
jedno, czy ma wydobywać co roku górę złota dla kapłanów, czy dwie góry złota:
dla kapłanów i dla faraona - odpowiedział Pentuer i oczy mu błysnęły.
- Rozmyślasz o niebezpiecznych
sprawach - szepnął adiutant.
-
A ileż razy ty sam gorszyłeś
się zbytkami dworu faraona i nomarchów?... - spytał ździ- wiony kapłan.
- Cicho...cicho!...jeszcze
będziemy mówili o tych rzeczach, ale nie teraz.
Pomimo piasku machiny wojenne, do
których przyprzężono po dwa woły, szybciej toczyły się po pustyni aniżeli po
szosie. Przy pierwszej z nich szedł Eunana, zakłopotany i rozmyśla- jący nad
tym: dlaczego minister pozbawił go dowództwa przedniej straży? Czy chce mu po-
wierzyć jakieś wyższe stanowisko? Wyglądając tedy nowej kariery, a może dla
zagłuszenia obaw, które miotały jego sercem, pochwycił drąg i gdzie był głębszy
piasek, podpierał balistę albo krzykiem zachęcał Greków. Ci jednak mało
zwracali na niego uwagi.
Już dobre pół godziny orszak
posuwał się krętym wąwozem o ścianach nagich i spadzi- stych, gdyż straż
przednia znowu zatrzymała się. W tym miejscu znajdował się inny wąwóz,
poprzeczny, środkiem którego ciągnął się dość szeroki kanał.
Goniec wysłany do ministra z
wiadomością o przeszkodzie, przywiózł polecenie, ażeby kanał natychmiast
zasypać. Około setki żołnierzy greckich z oskardami i łopatami rzuciło się do
roboty. Jedni odrąbywali kamienie ze skał, drudzy wrzucali je do rowu i
przysypywali piaskiem.
Wtem z głębi wąwozu wyszedł
człowiek z motyką mającą formę bocianiej szyi z dziobem. Był to chłop egipski, stary, zupełnie nagi.
Przez chwilę z najwyższym zdumieniem patrzył na robotę żołnierzy, nagle skoczył
między nich wołając:
- Co wy dokazujecie, poganie,
przecież to kanał?
- A ty jak śmiesz złorzeczyć
wojownikom jego świątobliwości? - zapytał go, już obecny w tym miejscu, Eunana.
- Widzę, że musisz być wielkim i Egipcjaninem - odparł chłop -
więc odpowiem ci, że ten kanał należy do potężnego pana: jest on ekonomem u
pisarza przy takim, co nosi wachlarz jego dostojności nomarchy Memfis. Baczcie
więc, ażeby was nieszczęście nie spotkało!...
Róbcie swoje - rzekł
protekcjonalnym tonem Eunana do żołnierzy greckich, którzy zaczęli przypatrywać
się chłopu. Nie rozumieli jego mowy, ale zastanowił ich ton.
- Oni wciąż zasypują!... -
mówił chłop z rosnącym przerażeniem. - Biada wam, psubraty! - zawołał rzucając
się na jednego z motyką.
Grek wyrwał motykę, uderzył
chłopa w zęby, aż krew wystąpiła mu na usta. Potem znów zabrał się do sypania
piasku.
Oszołomiony
ciosem chłop stracił odwagę i zaczął błagać:
- Panie - mówił - ależ ten
kanał ja sam kopałem przez dziesięć lat nocami i w święta! Nasz pan obiecał, że
jeżeli uda mi się przeprowadzić wodę do tej dolinki, zrobi mnie na niej parob-
kiem, odstąpi piątą część zbiorów i da wolność... Słyszycie?... Wolność mnie i
trojgu dzie- ciom, o bogowie...
Wzniósł ręce i
znowu zwrócił się do Eunany:
- Oni nie rozumieją, ci
zamorscy brodacze, potomstwo psów, bracia Fenicjan i Żydów. Ale ty, panie,
wysłuchasz mnie... Od dziesięciu lat, kiedy inni szli na jarmark albo na tańce, albo na świętą procesję, ja
wykradałem się w ten niegościnny wąwóz. Nie chodziłem na grób mat- ki mojej,
tylkom kopał; zapomniałem o zmarłych, ażeby moim dzieciom i sobie choć na jeden
dzień przed śmiercią dać wolność i ziemię...
Wy bądźcie moimi świadkami, o
bogowie, ile razy zaskoczyła mnie tutaj noc... Ile ja tu ra- zy słyszałem
płaczliwe głosy hien i widziałem zielone oczy wilków. Alem nie uciekał, bo
gdzież bym nieszczęsny uciekł, gdy na każdej ścieżce czyhał strach, a w tym
kanale wolność trzymała mnie za nogi.
Raz, o tam, za załamem, wyszedł na
mnie lew, faraon wszystkich zwierząt. Motyka wypa- dła mi z ręki. Więc ukląkłem
przed nim i rzekłem te słowa, jak mnie widzicie:
„Panie -
czyliż raczyłbyś mnie zjeść... jestem przecież tylko niewolnikiem!”
Lew drapieżca ulitował się nade
mną; omijał mnie wilk; nawet zdradzieckie nietoperze oszczędzały biedną moją
głowę, a ty, Egipcjaninie...
Chłop umilkł, spostrzegł
zbliżający się orszak ministra Herhora. Po wachlarzu poznał, że musi to być
ktoś wielki, a po skórze pantery, że kapłan. Pobiegł więc ku niemu, ukląkł i
ude- rzył głową o piasek.
- Czego chcesz, człowieku? -
zapytał dostojnik.
-
„Światło słoneczne, wysłuchaj mnie! - zawołał chłop. - Oby nie było jęków w twojej komnacie i
nieszczęście nie szło za tobą! Oby twoje czyny nie załamały się i oby cię prąd
nie porwał, gdy będziesz płynął Nilem na drugi
brzeg...”
- Pytam, czego chcesz? -
powtórzył minister.
- „Dobry panie - prawił chłop
- przewodniku bez kaprysów, który zwyciężasz fałsz, a stwa- rzasz prawdę...
Który jesteś ojcem biedaka, mężem wdowy, szatą nie mającego matki... Po- zwól,
abym miał sposobność rozgłaszać imię twoje jako prawo w kraju... Przyjdź do
słowa ust moich... Słuchaj i zrób sprawiedliwość, najszlachetniejszy ze
szlachetnych...” *
- On chce, ażeby nie
zasypywano tego rowu - odezwał się Eunana.
Minister
wzruszył ramionami i posunął się w stronę kanału, przez który rzucano kładkę.
Wówczas
zrozpaczony chłop pochwycił go za nogi.
- Precz z tym!... - krzyknął
jego dostojność cofnąwszy się jak przed ukąszeniem żmii.
Pisarz Pentuer odwrócił głowę;
jego chuda twarz miała barwę szarą. Ale Eunana schwycił i ścisnął chłopa za
kark, a nie mogąc oderwać go od nóg ministra wezwał żołnierzy. Po chwili jego
dostojność, oswobodzony, przeszedł na drugą stronę rowu, a żołnierze prawie w
powie- trzu odnieśli chłopa na koniec maszerującego oddziału. Dali mu kilkadziesiąt kułaków, a
zawsze zbrojni w
trzciny podoficerowie odliczyli mu kilkadziesiąt kijów i nareszcie - rzucili u
wejścia do wąwozu.
Zbity, pokrwawiony, a nade
wszystko przestraszony nędzarz chwilę posiedział na piasku, przetarł oczy i
nagle zerwawszy się począł uciekać w stronę gościńca jęcząc:
-
Pochłoń mnie, ziemio!... Przeklęty dzień, w którym ujrzałem światło, i
noc, w której po- wiedziano: „narodził się człowiek...” W płaszczu
sprawiedliwości nie ma nawet skrawka dla niewolników... I sami bogowie nie
spojrzą na taki twór, który ma ręce
do pracy, gębę tylko do płaczu, a grzbiet do kijów... O śmierci, zetrzyj moje
ciało na popiół, ażebym jeszcze i tam, na polach Ozirisa, po raz drugi nie
urodził się niewolnikiem...
* Gadanina chłopa autentyczna
ROZDZIAŁ TRZECI
Dyszący gniewem książę Ramzes
wdzierał się na pagórek, a za nim Tutmozis. Elegantowi przekręciła się peruka,
sztuczna bródka odpadła, więc niósł ją w rękach. Pomimo zmęczenia byłby blady
na twarzy, gdyby nie warstwa różu.
Wreszcie książę zatrzymał się na
szczycie. Od wąwozu dolatywał ich zgiełk żołnierstwa i łoskot toczących się
balist; przed nimi rozciągał się ogromny płat ziemi Gosen, wciąż kąpią- cej się
w blaskach słońca. Zdawało się, że to nie ziemia, ale złoty obłok, na którym
marzenie wymalowało krajobraz farbami ze szmaragdów, srebra, rubinów, pereł i
topazów. Następca wyciągnął rękę.
- Patrz - zawołał do Tutmozisa
- tam ma być moja ziemia, a tu moje wojsko... I otóż tam - najwyższymi
budowlami są pałace kapłanów, a tu najwyższym dowódcą wojsk jest kapłan!... Czy
można cierpieć coś podobnego?...
- Tak zawsze było - odparł
Tutmozis, lękliwie oglądając się dokoła.
-
To fałsz! Znam przecież dzieje tego kraju zasłonięte przed wami.
Dowódcami wojsk i panami urzędników byli tylko faraonowie, a przynajmniej
energiczniejsi spośród nich. Tym władcom nie schodziły dnie na ofiarach i
modlitwach, lecz na rządzeniu państwem...
- Jeżeli jest taka wola jego
świątobliwości... - wtrącił Tutmozis.
-
Nie jest wolą mojego ojca, ażeby nomarchowie rządzili samowolnie w
swoich stolicach, a etiopski namiestnik prawie uważał się za równego królowi
królów. I nie może być wolą mego ojca, ażeby jego armia obchodziła dwa złote
żuki, dlatego że ministrem wojny jest ka- płan.
- Wielki to wojownik!... -
szepnął coraz bardziej wylękniony Tutmozis.
-
Jaki on tam wojownik!... Że pobił garstkę zbójców libijskich, którzy
powinni uciekać na sam widok kaftanów egipskich żołnierzy? Ale zobacz, co robią
nasi sąsiedzi. Izrael zwłóczy ze składaniem haraczu i płaci coraz mniej. Chytry
Fenicjanin co roku wycofuje po kilka okrętów z naszej floty. Przeciw Chetom
musimy na wschodzie trzymać wielką armię, a koło Babilonu i Niniwy kipi ruch,
który czuć w całej Mezopotamii.
I jakiż jest ostateczny skutek
rządów kapłańskich? Ten, że kiedy jeszcze mój pradziad miał sto tysięcy
talentów rocznego dochodu i sto sześćdziesiąt tysięcy wojska, mój ojciec ma
led- wie pięćdziesiąt tysięcy talentów i sto dwadzieścia tysięcy wojska.
A co to za wojsko!... Gdyby nie
korpus grecki, który trzyma ich w porządku jak brytan owce, już dziś egipscy
żołnierze słuchaliby tylko kapłanów, a faraon spadłby do poziomu nędznego
nomarchy.
-
Skąd ty to wiesz?... Skąd takie myśli? - dziwił się Tutmozis.
- Alboż nie pochodzę z rodu
kapłanów! Przecież uczyli mnie, gdym jeszcze nie był następ- cą tronu. O, gdy
zostanę faraonem po moim ojcu, który oby żył wiecznie, położę im na kar- kach
nogę obutą w spiżowy sandał... A najpierwej sięgnę do ich skarbnic, które
zawsze były przesycone, ale od czasów Ramzesa Wielkiego zaczęły puchnąć i
dzisiaj są tak wydęte zło- tem, że spoza nich nie widać skarbu faraona.
Komentarze
Prześlij komentarz