- buntu przeciw faraonowi.
Gdyby zaś udał się ich nikczemny zamiar, a z waszych pier- si gdyby zaczęła
płynąć krew, ludzie ci ukryliby się przed włóczniami jak w tej chwili przed
moim wezwaniem.
-
Słuchajcie proroka!... Chwała ci, mężu boży!... - wołał tłum pochylając
głowy. Poboż- niejsi upadali na ziemię.
-
Słuchajcie mnie, ludu egipski... Za twoją wiarę w słowa kapłana, za
posłuszeństwo fara- onowi i następcy, za cześć, jaką oddajecie słudze bożemu,
spełni się nad wami łaska. Idźcie do domów waszych w pokoju, a może, nim
zejdziecie z tego pagórka, Nil zacznie przybie- rać...
- Oby się tak stało!...
-
Idźcie!... Im większa będzie wiara i pobożność wasza, tym prędzej
ujrzycie znak łaski...
-
Idźmy!... Idźmy!... Bądź błogosławiony, proroku, synu proroków... -
Zaczęli rozchodzić się całując szaty kapłana. Wtem ktoś krzyknął: - Cud!...
spełnia się cud!..:
-
Na wieży w Memfis zapalono światło... Nil przybiera!... Patrzcie, coraz
więcej świateł!...
Zaprawdę, przemawiał do nas wielki
święty... Żyj wiecznie!...
Zwrócono się
do kapłana, ale ten zniknął wśród cieniów.
Tłum niedawno rozjątrzony, a
przed chwilą zdumiony i przejęty wdzięcznością, zapomniał i o swoim gniewie, i
o kapłanie cudotwórcy. Opanowała ich szalona radość i zaczęli biec pę- dem ku
brzegowi rzeki, nad którym już zapłonęły liczne ogniska i rozlegał się wielki
śpiew zebranego ludu:
„Bądź pozdrowiony, o Nilu, o
święta rzeko, która objawiłaś się na tej ziemi. Przychodzisz w pokoju, aby dać
życie Egiptowi. O boże ukryty, który rozpraszasz ciemności, który skra- piasz
łąki, aby przynieść pokarm niemym zwierzętom. O drogo, schodząca z niebios,
ażeby napoić ziemię, o przyjacielu chleba, który rozweselasz chaty... Ty jesteś
władcą ryb, a gdy zstąpisz na nasze pola, żaden ptak nie ośmieli się dotknąć
zbiorów. Ty jesteś twórcą zboża i rodzicielem jęczmienia; ty dajesz odpoczynek
rękom milionów nieszczęśliwych i na wieki utrwalasz świątynie.” *
W tym czasie oświetlona łódź
następcy tronu przypłynęła od tamtego brzegu, wśród okrzyków i śpiewów. Ci
sami, którzy pół godziny temu chcieli wedrzeć się do willi księcia, teraz
padali przed nim na twarz albo rzucali się w wodę, aby całować wiosła i boki statku,
który przywiózł syna władcy Egiptu.
Wesoły,
otoczony pochodniami Ramzes w towarzystwie Tutmozisa wszedł do domu Sary.
Na jego widok Gedeon rzekł do
Tafet:
- Boję się bardzo o moją
córkę, ale jeszcze bardziej nie chcę spotykać się z jej panem... Przeskoczył mur i wśród ciemności, przez ogród i
pola, poszedł w stronę Memfisu.
Na dziedzińcu
wołał Tutmozis:
-
Witaj, piękna Saro!... Spodziewam się, że nas dobrze podejmiesz za
muzykę, którą ci przysłałem...
W progu ukazała się Sara z obwiązaną głową, wsparta na
Murzynie i służebnicy.
-
Co to znaczy? - spytał zdumiony książę.
-
Straszne rzeczy!.. - zawołała Tafet. - Poganie napadli twój dom, a
jeden uderzył kamie- niem Sarę...
-
Jacy poganie?...
-
A ci... Egipcjanie! - objaśniła Tafet.
Książę rzucił jej spojrzenie pełne wzgardy. Lecz wnet
opanowała go wściekłość.
-
Kto uderzył Sarę?... Kto rzucił kamień?... - krzyknął chwytając za
ramię Murzyna.
-
Tamci znad rzeki... - odparł niewolnik.
-
Hej, dozorcy!... - wołał zapieniony książę - uzbroić mi wszystkich
ludzi na folwarku i dalej na tę zgraję!..
Murzyn znowu pochwycił swój
topór, dozorcy zaczęli wywoływać parobków z zabudo- wań, a kilku żołnierzy ze
świty księcia machinalnie poprawili miecze.
- Na miłość boską, co chcesz
uczynić?... - szepnęła Sara wieszając się na szyi księcia.
-
Chcę pomścić cię... - odparł. - Kto uderza w moją własność, we mnie uderza... Tutmozis pobladł i kręcił głową.
-
Słuchaj, panie - odezwał się - a jakże po nocy i w tłumie poznasz
ludzi, którzy dopuścili się zbrodni?
-
Wszystko mi jedno... Motłoch to zrobił i motłoch będzie odpowiadał...
- Tak nie powie żaden sędzia -
reflektował Tutmozis. - A przecie ty masz
być najwyższym sędzią...
Książę
zamyślił się; jego towarzysz mówił dalej:
-
Zastanów się, co by jutro powiedział nasz pan, faraon?... A jaka radość
zapanowałaby między wrogami Egiptu, ze wschodu i zachodu, gdyby usłyszeli, że następca tronu, prawie pod królewskim
pałacem, napada w nocy swój lud?...
- O, gdyby mi ojciec dał choć
połowę armii, umilkliby na wieki wrogowie nasi we wszyst- kich stronach
świata!... - szeptał książę uderzając nogą w
ziemię...
- Wreszcie... przypomnij sobie
tego chłopa, który się powiesił... Żałowałeś go, gdyż umarł człowiek niewinny,
a dzisiaj... Czy podobna, ażebyś sam chciał zabijać niewinnych?...
-
Dość już!... - przerwał głucho następca. - Gniew mój jest jak dzban
pełen wody... Biada temu, na kogo się wyleje... Wejdźmy do domu...
Wylękniony Tutmozis cofnął się.
Książę wziął Sarę za rękę i wszedł z nią na pierwsze piętro. Posadził ją obok
stołu, na którym stała nie dokończona kolacja, i zbliżywszy świecznik zerwał
jej opaskę z głowy.
-
Ach - zawołał - to nawet nie jest rana, tylko siniak?... Przypatrywał się Sarze z uwagą.
-
Nigdy nie myślałem - rzekł - że możesz mieć siniaka... To bardzo
zmienia twarz...
-
Więc już ci się nie podobam?... - cicho zapytała Sara podnosząc na
niego wielkie oczy pełne trwogi.
-
Och, nie!... wreszcie to przejdzie...
Potem zawołał Tutmozisa i Murzyna i kazał opowiedzieć wypadki
wieczorne.
-
On nas obronił - rzekła Sara. - Stanął z toporem w drzwiach...
-
Zrobiłeś tak?... - spytał książę niewolnika, bystro patrząc mu w oczy.
-
Czyliż miałem pozwolić,
ażeby do twego domu, panie, wdzierali się obcy ludzie? Książę poklepał go po kędzierzawej głowie.
- Postąpiłeś - rzekł - jak
człowiek mężny. Daję ci wolność. Jutro dostaniesz wynagrodzenie i możesz wracać
do swoich.
Murzyn zachwiał się i przetarł
oczy, których białka połyskiwały. Nagle upadł na kolana i uderzając czołem w
posadzkę zawołał:
- Nie odpędzaj mnie od siebie, panie!...
- Dobrze - odparł następca. -
Zostań przy mnie, ale jako wolny żołnierz. Takich mi właśnie potrzeba - dodał
patrząc na Tutmozisa. - Ten nie umie mówić jak dozorca domu ksiąg, ale gotów walczyć...
I znowu zaczął wypytywać o
szczegóły najścia, a gdy Murzyn opowiedział mu o zjawieniu się kapłana i jego
cudzie, książę schwycił się za głowę wołając:
-
Jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem w Egipcie!... Niedługo nawet w
moim łóżku będę znajdować kapłanów... Skąd on?... Co on za jeden`?...
Tego Murzyn nie umiał objaśnić.
Powiedział jednak, że zachowanie się kapłana było bar- dzo życzliwe dla księcia
i dla Sary; że napadem kierowali nie Egipcjanie, ale ludzie, których kapłan
nazwał wrogami Egiptu i bezskutecznie wzywał ich, aby wystąpili naprzód.
-
Dziwy!... Dziwy!... - mówił w zamyśleniu książę rzuciwszy się na łóżko.
- Mój czarny niewolnik jest dzielnym żołnierzem i pełnym rozsądku
człowiekiem... Kapłan broni Żydówki dlatego, że jest moją... Co to za osobliwy
kapłan?... Lud egipski, który klęka przed psami fa- raona, napada na dom
następcy tronu, pod dowództwem jakichś wrogów Egiptu?... Muszę ja to sam zbadać...
* Autentyczne
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Skończył się miesiąc Tot i
zaczynał miesiąc Paofi, druga połowa lipca. Woda Nilu z zie- lonkawej zrobiła
się białą, a potem czerwoną i wciąż przybierała. Królewski wodowskaz w Memfisie
był zapełniony prawie na wysokość dwu ludzi, a Nil rósł co dzień na dwie
pięści. Najniższe grunta były zalane, z wyższych śpiesznie zbierano len, winogrona
i pewien rodzaj bawełny. Gdzie z rana było jeszcze sucho, tam ku wieczorowi
pluskały fale.
Zdawało się, że gwałtowny,
choć niewidzialny wicher dmie w głębi rzeki. Orze na niej szerokie zagony,
wypełnia pianą bruzdy, potem na chwilę wygładza powierzchnię wody, a po chwili
skręca ją w przepaściste wiry. Znowu orze, znowu wygładza, skręca nowe góry
wody, nowe smugi pian i wciąż podnosi szeleszczącą rzekę, wciąż zdobywa nowe
płaty ziemi. Nie- kiedy woda dosięgnąwszy pewnej granicy przekracza ją, w
okamgnieniu wlewa się w nizinę i tworzy błyszczące jeziorko tam, gdzie przed
chwilą rozsypywały się w proch zwiędłe trawy. Choć przybór dosięgnął ledwie
trzeciej części swej miary, już całe wybrzeże było zalane. Co godzinę jakiś
folwarczek na wzgórzu robił się podobnym do wyspy, z początku odgraniczonej od
innych tylko wąskim kanałem, który stopniowo rozszerzał się i coraz bardziej
odcinał do- mostwo od sąsiadów. Nieraz, kto wyszedł do pracy piechotą, wracał
czółnem.
Łódek i tratew ukazywało się
na Nilu coraz więcej. Z jednych łapano ryby w sieci, na in- nych przewożono
zbiory do stodół albo ryczące bydło do obór, na innych odwiedzano znajo- mych,
ażeby wśród śmiechu i krzyku zawiadomić ich (na co patrzyli wszyscy), że Nil
przy- biera. Niekiedy łodzie, skupione jak stado kaczek, rozbiegały się na
wszystkie strony przed szeroką tratwą, która z Górnego Egiptu niosła w dół
olbrzymie bryły kamienne, wyrąbane w nadbrzeżnych kopalniach.
W powietrzu, jak ucho sięgło,
rozlegał się szelest przybierającej wody, krzyk spłoszonego ptactwa i wesołe
śpiewy ludzkie. Nil przybiera, będzie dużo chleba! Przez cały ten miesiąc
toczyło się śledztwo w sprawie napadu na dom następcy tronu. Każdego ranka łódź
z urzęd- nikami i milicją przybijała do jakiegoś folwarku. Odrywano ludzi od
pracy, zasypywano ich podstępnymi pytaniami, bito kijem. Ku wieczorowi zaś
wracały do Memfisu dwie łódki: jed- na niosła urzędników, druga więźniów.
Tym sposobem wyłowiono kilkuset
przestępców, z których połowa nie wiedziała o ni- czym, połowie zaś groziło
więzienie lub kilka lat pracy w kamieniołomach. Niczego jednak nie dowiedziano
się ani o przywódcach napadu, ani o owym kapłanie, który skłonił lud do
rozejścia.
W księciu Ramzesie kojarzyły się
niezwykle sprzeczne przymioty. Był on gwałtowny jak lew i uparty jak wół. Obok
tego miał wielki rozum i głębokie poczucie sprawiedliwości.
Widząc, że śledztwo prowadzone
przez urzędników nie wydaje rezultatu, książę pewnego dnia sam popłynął do
Memfisu i kazał sobie otworzyć więzienie. Było ono zbudowane na wzgórzu,
otoczone wysokim murem i składało się z wielkiej liczby budynków kamiennych, ceglanych
i drewnianych. Budowle te po większej części były tylko wejściami lub mieszka-
niami dozorców. Więźniowie zaś mieścili się w podziemnych jaskiniach wykutych w
wa- piennej skale.
Kiedy następca przekroczył bramę,
spostrzegł gromadkę kobiet, które myły i karmiły ja- kiegoś więźnia. Nagi ten
człowiek, podobny do szkieletu, siedział na ziemi trzymając ręce i nogi w
czterech otworach kwadratowej deski, która zastępowała kajdany.
- Dawno ten człowiek tak
cierpi? - zapytał książę.
- Dwa miesiące - odparł nadzorca.
- A długo jeszcze ma siedzieć?
- Miesiąc.
-
Cóż on zrobił?
-
Zelżył urzędnika zbierającego podatki.
Książę odwrócił się i ujrzał drugą
gromadę, złożoną z kobiet i dzieci. Między nimi był sta- ry człowiek.
- Czy to są więźniowie?
-
Nie, najdostojniejszy panie. To jest rodzina oczekująca na zwłoki
przestępcy, który ma być uduszony...O, już prowadzą go do izby..: - mówił nadzorca.
Po czym
zwróciwszy się do gromadki rzekł:
- Bądźcie jeszcze chwilkę
cierpliwi, kochani ludzie, zaraz dostaniecie
ciało.
- Bardzo dziękujemy ci, zacny
panie - odparł stary człowiek, zapewne ojciec delikwenta. - Wyszliśmy z domu
wczoraj wieczór, len został nam w polu, a tu rzeka przybiera!...
Książę pobladł
i zatrzymał się.
- Wiesz - zwrócił się do
nadzorcy - że mam prawo łaski?
-
Tak, erpatre - odpowiedział nadzorca kłaniając się. a potem dodał: -
Według praw, na pamiątkę twojej bytności w tym miejscu, synu słońca, dobrze
prowadzący się, a skazani za obrazę religii lub państwa powinni otrzymać ulgi.
Spis tych ludzi będzie złożony u stóp wa- szych w ciągu miesiąca.
-
A ten, którego mają w tej chwili dusić, czy nie ma prawa skorzystać z
mojej łaski? Nadzorca rozłożył ręce
i pochylił się w milczeniu.
Ruszyli z miejsca i przeszli
kilka dziedzińców. W drewnianych klatkach, na gołej ziemi, roili się w
ciasnocie przestępcy skazani na więzienie. W jednym budynku rozlegały się
straszne krzyki: bito dla wydobycia zeznań.
- Chcę zobaczyć oskarżonych o
napad na mój dom - rzekł głęboko wzruszony następca.
- Jest ich z górą trzystu -
odparł nadzorca.
-
Wybierzcie, zdaniem waszym, najwinniejszych i wypytajcie ich w mojej
obecności. Nie chcę jednak, ażeby mnie poznali.
Otworzono następcy tronu izbę,
w której prowadził czynności urzędnik śledczy. Książę kazał mu zająć zwykłe
miejsce, a sam usiadł za słupem.
Niebawem zaczęli ukazywać się
pojedynczo oskarżeni. Wszyscy byli chudzi; porosły im duże włosy i brody, a
oczy miały wyraz spokojnego obłąkania.
- Dutmoze - rzekł urzędnik -
opowiedz, jak to napadliście na dom najdostojniejszego
erpa- tre.
-
Powiem prawdę, jak na sądzie Ozirisa. Było to wieczorem tego dnia,
kiedy Nil miał za- cząć przybór. Moja żona mówi do mnie: „Chodź, ojcze,
pójdziemy na górę, skąd prędzej można zobaczyć sygnał w Memfisie.” Więc
poszliśmy na górę, skąd łatwiej można zobaczyć sygnał w Memfisie. Wtedy do
mojej żony zbliżył się jakiś żołnierz i mówi: „Pójdź ze mną w ten ogród, to
znajdziemy winogron albo i co jeszcze.” Więc moja żona poszła w ogród z owym
żołnierzem, a ja wpadłem w wielki gniew i zaglądałem do nich przez mur. Czy
jednak rzucali kamienie do domu księcia? Powiedzieć nie mogę, gdyż z powodu
drzew i ciemności nic nie widziałem.
-
A jakże mogłeś puścić żonę z żołnierzem? - spytał urzędnik.
-
Za pozwoleniem waszej dostojności, a cóż ja miałem zrobić? Przeciem ja
tylko chłop, a on wojownik i żołnierz jego świątobliwości...
- A kapłana widziałeś, który
do was przemawiał`?
- To nie był kapłan - odparł
chłop z przekonaniem. - To musiał być sam bóg Num, bo wy- szedł z pnia figowego i miał baranią głowę.
- A widziałeś, że miał baranią głowę?
-
Za pozwoleniem, dobrze nie pamiętam,
czy ja sam widziałem, czy tak mówili ludzie.
Oczy zasłaniała mi troska o moją
żonę.
- Kamienie rzucałeś do ogrodu?
-
Po cóż bym rzucał, panie życia i śmierci? Gdybym trafił żonę, sobie
zrobiłbym niepokój na cały tydzień, a gdyby żołnierza, dostałbym pięścią w
brzuch, ażby mi język wylazł. Prze- ciem ja tylko chłop, a on wojownik wiecznie
żyjącego pana naszego.
Następca wychylił
się spoza kolumny. Odprowadzono Dutmoze, a wprowadzono
Anupa.
Był to chłop niski, na plecach
miał jasne blizny od kijów.
- Powiedz, Anupa - zaczął
znowu urzędnik - jak to było z tym napadem na ogród następcy tronu?
-
Oko słońca - odparł chłop - naczynie mądrości, ty wiesz najlepiej, że
ja napadu nie robi- łem. Tylko przyszedł do mnie sąsiad i mówi: „Anupa, chodź
na górę, bo Nil przybiera.” A ja mówię: czy aby przybiera? A on mówi: „Jesteś
głupszy od osła, bo przcież osioł
usłyszałby muzykę na górze, a ty nie
słyszysz.” Ja zaś odpowiadam: głupi jestem, bom się pisać nie uczył, ale za
pozwoleniem, co innego jest muzyka, a co innego przybór. A on na to: „Gdyby nie
było przyboru, ludzie nie mieliby z czego cieszyć się, grać i śpiewać.” Więc
poszliśmy, mówię waszej sprawiedliwości, na górę, a tam już muzykę rozpędzili i
ciskają w ogród ka- mienie...
-
Kto ciskał?
-
Nie mogłem zmiarkować. Ludzie ci nie wyglądali na chłopów: prędzej na
nieczystych paraszytów, którzy rozpruwają zmarłych do balsamowania.
- A kapłana widziałeś?
-
Za pozwoleniem waszej czujności, to nie był kapłan, ale chyba jakiś
duch, który pilnuje domu księcia następcy (oby żył wiecznie!...).
- Dlaczego duch?
-
Bo czasami tom go widział, a czasami gdzieś mi się podziewał.
-
Może go ludzie zasłaniali?
- Z pewnością, że go czasem
ludzie zasłaniali. Ale za to raz był wyższy, a inny raz niższy.
- Może właził na pagórek i
złaził z niego?
-
Bez zawodu musiał włazić i złazić, ale może wydłużał się i skracał,
gdyż był to wielki cudotwórca. Ledwie rzekł: „Zaraz Nil przybierze” - i wnet
Nil zaczął przybierać.
- A kamienie rzucałeś, Anupa?
-
Gdzieżbym śmiał rzucać kamienie w ogród następcy tronu?... Przecie ja
prosty chłop i ręka uschłaby mi po łokieć za takie świętokradztwo.
Książę kazał przerwać
śledztwo. A gdy wyprowadzono oskarżonych, odezwał się do urzędnika:
- Więc ci ludzie należą do najwinniejszych?
- Rzekłeś, panie - odparł urzędnik.
-
W takim razie jeszcze dzisiaj trzeba uwolnić wszystkich. Ludzie nie
mogą być więzieni za to, że chcieli przekonać się, czy święty Nil przybiera,
lub że słuchali muzyki.
- Najwyższa mądrość mówi przez
twoje usta, erpatre - rzekł urzędnik. - Kazano mi znaleźć najwinniejszych, więc
wybrałem tych, jakich znalazłem. Ale nie w mojej mocy jest powrócić im wolność.
- Dlaczego?
-
Spojrzyj, najdostojniejszy, na tę skrzynię. Jest ona pełna papirusów,
na których spisano akta sprawy. Sędzia z Memfisu co dzień otrzymuje raporty o
jej przebiegu i donosi jego świątobliwości. W cóż obróciłaby się praca tylu
uczonych pisarzy i wielkich mężów, gdyby oskarżonych uwolnić?
- Ależ oni są niewinni! -
zawołał książę.
-
Napad był, a więc było przestępstwo. Gdzie jest przestępstwo, muszą być
przestępcy, a kto raz dostał się w ręce władzy i jest opisany w aktach, nie
może odejść bez jakiegoś rezul- tatu. W szynku człowiek pije i płaci; na
jarmarku coś sprzedaje i otrzymuje; w polu sieje i zbiera; w grobach dostaje
błogosławieństwa od zmarłych
przodków. Jakim więc sposobem
ktoś przyszedłszy
do sądu wróciłby z niczym jak podróżny, który zatrzymuje się w połowie swej
drogi i zwraca stopy do domu nie osiągnąwszy celu?
-
Mądrze mówisz - odparł następca. - Powiedz mi jednak, czy i jego świątobliwość
nie miałby prawa uwolnić tych ludzi?
Urzędnik
złożył ręce na krzyż i schylił głowę.
- On, równy bogom, wszystko,
co chce, uczynić może: uwolnić oskarżonych, nawet skaza- nych, a nawet
zniszczyć akta sprawy, co spełnione przez zwykłego człowieka byłoby święto-
kradztwem.
Książę pożegnał urzędnika i
polecił nadzorcy, ażeby na jego koszt lepiej karmiono oskar- żonych o napad.
Następnie, rozdrażniony, popłynął na drugą stronę ciągle rozszerzającej się
rzeki, do pałacu, ażeby prosić faraona o umorzenie nieszczęsnej sprawy.
Tego jednak dnia jego
świątobliwość miał dużo ceremonii religijnych i naradę z ministra- mi, więc
następca nie mógł się z nim widzieć. Wówczas książę udał się do wielkiego
pisarza, który po ministrze wojny najbardziej znaczył we dworze. Stary ten
urzędnik, kapłan jednej ze świątyń w Memfis, przyjął księcia grzecznie, ale
zimno, a wysłuchawszy go odparł:
-
Dziwno mi, że wasza dostojność
podobnymi sprawami chcesz
niepokoić naszego pana.
Jest to to samo, co gdybyś prosił
o nietępienie szarańczy, która spadła na pole.
- Ależ to są ludzie niewinni!...
- My, dostojny panie, wiedzieć
o tym nie możemy, gdyż o winie lub niewinności
rozstrzy- ga prawo i sąd. Jedno dla mnie jest pewnym, że państwo nie może
ścierpieć, ażeby wpadano do
czyjegoś ogrodu, a tym bardziej, ażeby podnoszono rękę na własność następcy
tronu.
- Sprawiedliwie mówisz, ale -
gdzież są winni?.. - spytał książę.
-
Gdzie nie ma winnych, muszą być przynajmniej ukarani. Nie wina, ale
kara następująca po zbrodni uczy innych, że tego spełniać nie wolno.
- Widzę - przerwał następca -
że wasza dostojność nie poprzesz mojej prośby u jego świą- tobliwości.
-
Mądrość płynie z ust twoich, erpatre - odpowiedział dygnitarz. - Nigdy
nie potrafię udzielać panu memu rady, która powagę władzy naraziłaby na szwank...
Książę wrócił do siebie
zbolały i zdumiony. Czuł, że kilkuset ludziom dzieje się krzywda, i widział, że
ratować ich nie może. Jak nie potrafiłby wydobyć człowieka, na którego upadł
obelisk albo kolumna świątyni.
„Za słabe są moje ręce do
podniesienia tego gmachu” - myślał książę z uciskiem w duszy. Pierwszy raz
uczuł, że od jego woli jest jakaś nieskończenie większa siła: interes państwa,
który uznaje nawet wszechmocny faraon, a przed którym ugiąć się musi on,
następca!
Zapadła noc. Ramzes nie kazał
służbie nikogo przyjmować i samotny chodził po tarasie swojej willi dumając:
„Straszna rzecz!... Tam rozstąpiły
się przede mną niezwyciężone pułki Nitagera, a tu - nadzorca więzienia,
urzędnik śledczy i wielki pisarz zabiegają mi drogę... Czymże oni są?...
Nędznymi sługami mojego ojca (oby żył wiecznie!), który każdej chwili może ich
strącić do rzędu niewolników i zesłać w kamieniołomy. Ale dlaczego ojciec mój
nie miałby ułaskawić niewinnych?... Państwo tak chce!... I cóż to jest
państwo?... Co ono jada, gdzie sypia, gdzie jego ręce i miecz, którego się
wszyscy boją?...” Spojrzał w ogród i między drzewami, na szczycie wzgórza,
zobaczył dwie olbrzymie sylwetki pylonów, na których płonęły kagańce straży.
Przyszło mu na myśl, że ta straż nigdy nie śpi i że pylony nigdy nie jedzą, a
jednak są. Odwieczne pylony, potężne jak mocarz, który je wznosił, Ramzes
Wielki.
Poruszyć te gmachy i setki im
podobnych; zmylić tą straż i tysiące innych, które czuwają nad bezpieczeństwem
Egiptu; okazać nieposłuszeństwo prawom, które pozostawił Ramzes Wielki i inni,
jeszcze więksi przed nim mocarze, a które dwadzieścia dynastii uświęciło swoim poszanowaniem...
W duszy księcia, pierwszy raz w
życiu, poczęło zarysowywać się jakieś niejasne, ale ol- brzymie pojęcie -
państwa. Państwo jest to coś wspanialszego od świątyni w Tebach, coś większego
od piramidy Cheopsa, coś dawniejszego od podziemi Sfinksa, coś trwalszego od
granitu. W tym niezmiernym, choć niewidzialnym gmachu ludzie są jako mrówki w
szczeli- nie skalnej, a faraon jak podróżny architekt, który ledwie zdąży
osadzić jeden głaz w ścianie i już odchodzi. A ściany rosną od pokolenia do
pokolenia i budowa trwa dalej.
Jeszcze nigdy, on, syn
królewski, nie czuł tak swojej małości jak w tej chwili, kiedy jego wzrok wśród
nocy błądził ponad Nilem, między pylonami zamku faraona i niewyraźnymi, lecz
przepotężnymi sylwetkami memfijskich świątyń.
Wtem spomiędzy
drzew, których konary dotykały tarasu, odezwał się głos:
-
Znam twoją troskę i błogosławię cię. Sąd nie uwolni oskarżonych
chłopów. Ale sprawa ich może upaść i wrócą w pokoju do swych domów, jeżeli
dozorca twego folwarku nie będzie popierał skargi o napad.
- Więc to mój dozorca podał
skargę?... - spytał ździwiony książę.
- Prawdę rzekłeś. On podał ją
w twoim imieniu. Ale jeżeli nie przyjdzie na sąd, nie będzie pokrzywdzonego; a
gdzie nie ma pokrzywdzonego, nie ma przestępstwa.
Krzaki
zaszeleściły.
-
Stójże! - zawołał Ramzes. - Kto jesteś?...
Nikt nie odpowiedział. Tylko
zdawało się księciu, że w smudze światła pochodni, palącej się na pierwszym
piętrze, mignęła naga głowa i skóra pantery.
- Kapłan?... - szepnął
następca. - Dlaczego on kryje się?...
Lecz w tej chwili przyszło mu na
myśl, że ów kapłan mógłby ciężko odpowiadać za udzielanie rad tamujących wymiar
sprawiedliwości.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Większą część nocy Ramzes
przepędził w gorączkowych marzeniach. Raz ukazywało mu się widmo państwa jako
niezmierny labirynt o potężnych ścianach, których nie można prze- bić. To znowu
widział cień kapłana, którego jedno mądre zdanie wskazało mu sposób wydo- bycia
się z labiryntu. I otóż najniespodziewaniej wystąpiły przed nim dwie potęgi:
interes państwowy, którego dotychczas nie odczuwał, choć był następcą tronu, i
- kapłaństwo, które chciał zetrzeć i uczynić swoim sługą.
Była to ciężka noc. Książę
przewracał się na łożu i zadawał sobie pytanie: czy on nie był ślepym i czy
dopiero dzisiaj nie odzyskał wzroku, ażeby przekonać się o swoim nierozsądku i
nicestwie? Jakże inaczej przedstawiały mu się w tych godzinach przestrogi
matki, powścią- gliwość ojca w wypowiadaniu najwyższej woli, a nawet surowe
postępowanie ministra Herhora?
„Państwo i kapłaństwo!...” - w
półśnie powtarzał książę oblany zimnym potem. Tylko bo- gowie niebiescy wiedzą,
co by nastąpiło, gdyby miały czas rozwinąć się i dojrzeć myśli, jakie tej nocy
zakiełkowały w duszy księcia. Może, zostawszy faraonem, należałby do najszczę-
śliwszych i najdłużej panujących władców? Może imię jego, ryte w podziemnych i
nadziem- nych świątyniach, przeszłoby do potomności, otoczone najwyższą chwałą?
Może on i jego dynastia nie straciliby tronu, a Egipt uniknął wielkiego
wstrząśnienia w najgorszych dla siebie czasach? Ale jasność dzienna rozproszyła
mary krążące nad rozpaloną głową księcia, a dni następne bardzo zmieniły jego
pojęcia o nieugiętości państwowych interesów. Pobyt księcia w więzieniu nie
pozostał bez następstw dla oskarżonych. Urzędnik śledczy natychmiast zdał
raport najwyższemu sędziemu, sędzia powtórnie przejrzał sprawę, sam zbadał
kilku obwinio- nych i w ciągu paru dni uwolnił większą ich część, a resztę jak
najprędzej oddał pod sąd.
Gdy zaś, w imieniu
poszkodowanego na własności księcia, nie zjawił się oskarżyciel, po- mimo
wywoływań go w sali sądowej i na rynku, sprawa o napad upadła i resztę
oskarżonych wypuszczono.
Wprawdzie jeden z sędziów
zrobił uwagę, że wedle prawa dozorca książęcego folwarku powinien mieć proces o
fałszywą skargę i w razie dowiedzenia mu ponieść taką karę, jaka groziła
oskarżonym. Kwestię tę jednak pominięto milczeniem.
Dozorca folwarku usunął się z
oczu sądowi, wysłany przez następcę do nomesu Takens, a niebawem znikła gdzieś
cała skrzynia aktów sprawy o napad. Dowiedziawszy się o tym ksią- żę Ramzes
poszedł do wielkiego pisarza i z uśmiechem zapytał:
-
Cóż dostojny panie, niewinni zostali uwolnieni, akta ich w
świętokradzki sposób znisz- czone i mimo to powaga władzy nie naraziła się na szwank?
-
Mój książę - odparł ze zwykłym chłodem wielki pisarz - nie rozumiałem,
że jedną ręką podajesz skargi, a drugą chcesz je usunąć. Wasza dostojność byłeś
obrażony przez motłoch, więc naszą rzeczą było ukarać go. Jeżeli jednak ty
przebaczyłeś, państwo nie ma nic do doda- nia
Komentarze
Prześlij komentarz